Dobrze mi się czyta Was we wszystkich postach wątku. Od każdego pozwalam sobie zabrać garść refleksji o progach i ograniczeniach, niemocy, czasem frustracji, nie mówiąc o zwykłej irytacji, ale i o poczuciu postępu, satysfakcji z ćwiczenia i potem z samej gry. Postępuję jak każdy z Was w sobie właściwym rytmie i metodyce, która rodzi się z powtórzeń. Myślę, że baza w tym co określone już w świecie Akordeonistyki, podręcznikach, kursach, i tu w Waszych doświadczeniach. Niegdyś był Skarbczyk Akordeonisty, dziś net otworem. Moja pierwsza nauczycielka w ognisku muzycznym kazała mi patrzeć sobie w oczy w czasie gry przez 45 minut lekcji... były czarne. Tym wyeliminowała u mnie nawyk patrzenia na klawiaturę.
Myślę, że jedyną receptą jest praca, jak ją kształtować podpowiadają wskazówki podręcznikowe, metodyka o których wiele wspominacie i przytaczacie.
Dla mnie problemem w szkole była i do dziś jest Harmonia, nie umiałem ogarnąć materiału na lekcjach, dopiero kiedy siadałem do instrumentu zaczynałem czytać i z czasem rozumieć znaczenia. Ale dziś nadal więcej nie rozumiem niż rozumiem. Trudno po wielu latach powrócić do gruntownej edukacji, nie uchylam się od nauki jednak zrozumiałym dla mnie staje się to co przejdzie przeze mnie i zabrzmi.
Trochę tak literacko ogarniam temat bo przecież jak powiedziałem nie mam recepty poza ciągłym ćwiczeniem, gra jest czymś odkrywczym w czasie, ktoś powiedział, że technika gry jest przygotowaniem się na to co będzie za chwilę. Dla mnie ważna też jest orientacja, w którym miejscu jestem, czy umiem szybko czytać zapis nutowy, czy idę nuta za nuta i palec za palcem... w końcu cyfry gdzieś się zacierają...czy widzę całą stronę lub kilka wierszy pięciolinii, czy pamietam co było zapisane przy kluczu. Fajnym doznaniem jest próba gry z alongami Arrigo Tomasiego... zanim mi się to udało musiałem przeczytać kilka kartek... tyle ile było napisane by wiedzieć co będzie za postępującym kursorem.
Albo inne ćwiczenie u Erniego Felice gdzie są rozpisane akordowe arpeggia dół-góra i z powrotem ze zmianą tonacji w każdym kierunku oraz przewrotami, włącznie z septymami, zmniejszonymi i zwiększonymi... niezłe do zabawy. Do tej pory nie opanowałem. Mózg podpowiada nam i naszym palcom najłatwiejsze rozwiązania i najkrótszą drogę. Nauka gry w pewnym sensie jest przekraczaniem własnych ograniczeń. Ludzie grają całe życie, dzieci romskie nie znają nut a wyrastają na wirtuozów. Najpierw jest zabawa, potem pasja, do tego edukacja. Myślę, że ważne jest by określić sobie skalę swoich doznań, zamierzeń i wiary w cel, którym jest osobista satysfakcja. Efekty przychodzą z czasem. Ja pracuję nad sobą w poczuciu powrotu do pasji dopiero od roku i to jest sfera w której do niczego nie jestem zmuszony, mam 63 lata i dobrze się stało bo inaczej miałbym poczucie grzechu zaniedbania... i tak mam...haha, ale już lżej z tym żyć:).
Ile czasu dziennie? też nie mam recepty, po prostu instrument stoi za mną i kiedy przerywam swoją codzienną pracę (pracuję w domu) chwytam i gram, to komfort, bo zdarza się, że tak w kawałkach mogę wypełnić i 4 a nawet 5 godz. Sąsiedzi znoszą ale też jeśli to poranek staram się ledwie słyszalnie co w konsekwencji pozwala jeszcze bardziej poczuć instrument, bo kiedyś naparzałem forte ale w filmie Ostatnie Takie Trio, człowiek doświadczony powiedział młodemu: dobry jesteś młody, wiesz dlaczego? bo głośny.
Ot i na tym zakończę myśli, przepraszam, że ogólnikowo i nieco chaotycznie ale powiedzmy, że refleksja na gorąco no i nie mam aż tyle czasu by sie rozpisać:). W każdym razie w zmaganiach nie czuję się osamotniony. Dzięki:) Na końcu i tak trzeba poradzić sobie samemu.